Poszedłem do latarni i wspiąłem się po kamiennych schodach wiodących do wejścia po zachodniej stronie. Drzwi były wysokie, szerokie, solidne i wodoszczelne. Były zamknięte. Za mną wychodził w morze niewielki pomost, do którego przycumowano dwie łódki: łódź wiosłową i małą kabinową żaglówkę. Kołysały się łagodnie na wodzie migoczącej blaskiem słońca. Patrzyłem na nie przez chwilę. Tak długo nic nie widziałem, że przez moment wydały mi się czymś nadziemskim. Zdusiłem szloch, który chwycił mnie za gardło.
      Odwróciłem się tyłem i zapukałem do drzwi. Po nieskończenie długim czekaniu zapukałem ponownie. Wreszcie usłyszałem jakiś ruch i drzwi się otwarły, skrzypiąc niemiłosiernie.
      Jopin, latarnik, spojrzał na mnie przekrwionymi oczami. Zalatywała od niego whisky. Był niewysoki i tak zgarbiony, że przypominał mi Dworkina. Jego broda była równie długa jak moja, więc naturalnie wydawała mi się jeszcze dłuższa i miała kolor popiołu, nie licząc paru żółtawych plamek w okolicy pomarszczonych ust. Cerę miał porowatą jak skórka pomarańczy, zbrązowiałą na słońcu i wietrze i wysuszoną na pergamin. Zamrugał parę razy oczami i w końcu udało mu się skoncentrować wzrok na mojej twarzy. Jak wiele osób, które nie dosłyszą, mówił dość głośno.
      - Kim jesteście? Czego chcecie? - spytał.
      Doszedłem do wniosku, że skoro trudno mnie poznać w obecnym opłakanym stanie, to mogę równie dobrze zachować anonimowość.
      - Jestem podróżnikiem z południa - powiedziałem. - Mój statek się rozbił, a ja dryfowałem przez wiele dni uczepiony kawałka drewna, aż wreszcie morze wyrzuciło mnie tu na brzeg. Spałem na plaży przez cale rano i dopiero teraz zebrałem dość sił, żeby dowlec się do waszej latami.
      Podszedł do mnie i chwycił mnie pod rękę. Drugą ręką objął mnie wpół.
      - Chodźcie, chodźcie do środka - powiedział. - Oprzyjcie się na mnie. Tędy.
      Zaprowadził mnie do swojej izby, która była nieprawdopodobnie zagracona i zarzucona starymi książkami, wykresami, mapami i przyrządami okrętowymi. Nie szedł zbyt pewnie, toteż nie opierałem się na nim za mocno, tylko tyle, żeby uwiarygodnić wersję o moim wycieńczeniu, które starałem się zobrazować podtrzymując się framugi drzwi.
      Podprowadził mnie do kanapy mówiąc, żebym się położył, i poszedł zamknąć drzwi wejściowe oraz przynieść mi coś do jedzenia.
      Zdjąłem buty, ale miałem tak brudne nogi, że włożyłem je z powrotem. Gdybym dryfował po morzu, nie byłbym brudny. Nie chciałem zdradzać swojej historii, przykryłem się więc kocem i wyciągnąłem wygodnie nareszcie odpoczywając.
      Jopin wrócił z dzbankiem wody, dzbankiem piwa, dużą porcją mięsa i bochenkiem chleba na drewnianej kwadratowej tacy. Jednym ruchem opróżnił wierzch małego stolika, który kopnięciem przysunął do kanapy. Postawił na nim tacę i zachęcił mnie do jedzenia.
      Nie trzeba mi było tego dwa razy powtarzać. Rzuciłem się żarłocznie na tacę, zmiatając wszystko do ostatniej okruszynki. Opróżniłem też oba dzbanki. I poczułem, że ogarnia mnie nieludzkie zmęczenie. Jopin widząc to, pokiwał tylko głową i kazał mi iść spać. Zasnąłem w tej samej sekundzie.
      Kiedy się obudziłem, była już noc. Od niepamiętnych czasów nie czułem się tak dobrze. Wstałem i wyszedłem z budynku. Na dworze było chłodno, ale niebo było krystalicznie czyste i lśnił na nim milion gwiazd. Za moimi plecami latarnia zapalała się i gada,
zapalała się i gasła. Woda była zimna, ale musiałem się umyć. Wykąpałem się i wyprałem ubranie. Zajęło mi to chyba godzinę. Potem wróciłem do wieży, rozwiesiłem pranie na oparciu krzesła, wsunąłem się pod koc i zasnąłem.
      Rano, gdy otworzyłem oczy, Jopin był już na nogach. Przygotował mi solidne śniadanie, które potraktowałem podobnie jak kolację zeszłego wieczoru. Później pożyczyłem od niego brzytwę, lusterko i nożyczki; ogoliłem się i przystrzygłem włosy. Ponownie wykąpałem się w morzu i kiedy włożyłem pachnące solą, sztywne i czyste ubranie, poczułem się jak nowo narodzony.
      Jopia spojrzał na mnie uważnie, gdy wróciłem znad brzegu morza, i powiedział:
      - Coś mi się widzi, jakbym was skądś znał. - Wzruszyłem ramionami. - No to opowiedzcie mi teraz o katastrofie waszego statku.
      Więc mu opowiedziałem. Od początku do końca. Nie szczędziłem opisu żadnych nieszczęść. Łącznie ze złamaniem się grotmasztu.
      Poklepał mnie po plecach i nalał mi szklaneczkę. Przypalił mi cygaro, którym mnie poczęstował.
      - Odpocznijcie tu sobie - zaprosił mnie. - Odstawię was na ląd, kiedy tylko zechcecie, albo dam znać któremuś z przepływających statków.
      Skorzystałem z jego gościnności. Ratowała mi życie. Jadłem i piłem zapasy z jego spiżarni i przyjąłem w prezencie czystą koszulę, która była dla mnie za duża. Należała do jego przyjaciela, który się utopił.
      Zostałem z nim przez trzy miesiące, nabierając sił. Pomagałem mu jak mogłem: doglądałem latarni w te noce, kiedy miał ochotę się upić; sprzątałem wszystkie pomieszczenia, a dwa pokoje nawet odmalowałem i wymieniłem pięć popękanych szyb; podczas sztormów obserwowałem z nim morze.
      Jak się dowiedziałem, polityka go nie interesowała. Nic go nie obchodziło, kto rządzi w Amberze. Jego zdaniem, cała nasza cholerna rodzina była diabła warta. Dopóki mógł w spokoju obsługiwać latarnię morską, jeść i pić do woli oraz kreślić swoje mapy,
miał głęboko w nosie, co się dzieje na brzegu. Zapałałem do niego prawdziwą sympatią, a ponieważ znałem się nieco na mapach i wykresach, spędziliśmy na ich poprawianiu wiele przyjemnych wieczorów. Dawno temu pływałem po morzach północnych i sporządziłem mu nowy wykres oparty na moich wspomnieniach z tej wyprawy. Sprawiło mu to niekłamaną radość, podobnie jak i opis tamtych stron.
      - Corey (tak się kazałem nazywać), chciałbym tam kiedyś z tobą popłynąć - powiedział. - Nie wiedziałem, że dowodziłeś własnym statkiem.
      - Kto wie? - odparłem. - Przecież sam byłeś kiedyś kapitanem, prawda?
      - Skąd wiesz?
      Prawdę mówiąc, pamiętałem to z przeszłości, ale zatoczyłem ręką koło w odpowiedzi.
      - Po tych wszystkich przedmiotach, które zebrałeś, i po twoim zamiłowaniu do wykresów. Poza tym nosisz się jak ktoś przywykły do dowodzenia.
      Uśmiechnął się.
      - Tak, to prawda. Dowodziłem przez przeszło sto lat. Ale to było dawno temu... Napijmy się.
      Pociągnąłem łyk i odstawiłem szklankę. Podczas tych miesięcy, które z nim spędziłem, musiałem przytyć ponad dwadzieścia kilo. Lada moment mógł mnie rozpoznać. Zastanawiałem się, czy wydałby mnie Erykowi. Ostatecznie nie byliśmy znów aż tak blisko zaprzyjaźnieni - miałem jednak wrażenie, że by mnie nie wydał. Ale wolałem tego nie sprawdzać.
      Pilnując latarni zastanawiałem się, jak długo powinienem tu jeszcze zostać? Dolewając kroplę smaru do mechanizmu obrotowego doszedłem do wniosku, że niezbyt długo. Zdecydowanie niedługo. Czas znów ruszać w drogę i udać się pomiędzy Cienie.
      I raptem pewnego dnia poczułem nacisk, początkowo delikatny i jakby sondujący. Nie miałem pojęcia, kto to może być. Natychmiast stanąłem bez ruchu; zamknąłem oczy i opróżniłem umysł. Trwało to jakieś pięć minut, zanim czyjaś myszkująca obecność się
wycofała.
      Zacząłem chodzić tam i z powrotem pogrążony w myślach i po chwili uśmiechnąłem się sam do siebie z powodu krótkiego dystansu, na jakim krążyłem. Podświadomie dostosowałem swoje kroki do wymiarów mojej celi w Amberze.
      Ktoś próbował się ze mną skontaktować poprzez Atut.
      Czyżby Eryk? Dowiedział się o mojej ucieczce i chciał mnie w ten sposób zlokalizować? Chyba nie. Czułem, że obawia się naszego ponownego psychicznego zderzenia. A więc Julian? Gerard? A może Caine? Ktokolwiek to był, całkowicie zamknąłem mu dostęp. I byłem
zdecydowany odmówić kontaktu z każdym członkiem mojej rodziny. Nawet gdybym miał stracić przez to ważne nowiny lub ofertę pomocy, nie mogłem pozwolić sobie na ryzyko. Próba kontaktu i wysiłek przy jej zablokowaniu napełniły mnie chłodem. Zadrżałem. Myślałem o tym przez resztę dnia i postanowiłem, że pora odejść. Nic dobrego dla mnie nie wyniknie z pozostawania tak blisko Amberu w sytuacji, gdy jestem
całkiem bezbronny. Byłem już dość silny, aby udać się między Cienie i poszukać dogodnego dla siebie miejsca, jeśli mam kiedykolwiek zdobyć Amber, Opieka starego Jopina pozbawiła mnie czujności i pogrążyła w niemal błogim spokoju. Przykro mi będzie go opuszczać, bo w ciągu tych miesięcy, które spędziliśmy razem, szczerze polubiłem staruszka. Tego wieczoru, kiedy skończyliśmy grać w szachy, powiedziałem mu, że wyjeżdżam.
      Nalał nam po szklaneczce whisky i podnosząc swoją powiedział:
      - Powodzenia, Corwinie. Mam nadzieję, że się jeszcze kiedyś zobaczymy.
      Nie zaprotestowałem, kiedy nazwał mnie moim prawdziwym imieniem, a on się uśmiechnął widząc, że nie umknęło to mojej uwagi.
      - Byłeś dla mnie bardzo dobry, Jopinie - powiedziałem. - Jeśli moje plany się powiodą, nie zapomnę o tobie.
      Potrząsnął głową.
      - Nic od ciebie nie chcę. Czuję się szczęśliwy tu, gdzie jestem, robiąc to, co robię. Lubię tę cholerną latarnię. Jest dla mnie wszystkim. Jeśli to się powiedzie w tym, co planujesz... nie, nie mów mi o tym, nie chcę nic wiedzieć to wpadnij do mnie któregoś dnia na partyjkę szachów.
      - Na pewno - obiecałem.
      - Możesz jutro rano wziąć "Motyla", jeśli chcesz.
      - Dzięki.
      "Motyl" to była jego żaglówka.
      - Zanim odpłyniesz, radzę ci wziąć moją lunetę, wejść na latarnię i obejrzeć sobie Dolinę Garnath - dodał.
      - A cóż tam może być ciekawego?
      Wzruszył ramionami.
      - To już sam zobaczysz.
      - Dobrze.
      Przed pójściem spać wypiliśmy jeszcze parę szklaneczek i spędziliśmy miły wieczór. Wiedziałem, że będzie mi brak starego Jopina. Był, obok Reina, jedyną przyjazną duszą, jaką spotkałem od chwili powrotu. Zastanawiałem się, co też mogło zajść w dolinie, która gdy ją ostatni raz widziałem, była rzeką płomieni. Co takiego niezwykłego działo się tam po czterech latach?
      Zasnąłem dręczony snami o wilkolakach i sabatach czarownic, dopiero gdy księżyc w pełni zawisł już wysoko nad światem.
      Wstałem o brzasku. Jopin jeszcze spał, co mi odpowiadało, bo nie lubię pożegnań, a miałem dziwne przeczucie, że go więcej nie zobaczę.
      Z lunetą u boku wdrapałem się do najwyższego pomieszczenia na wieży, w którym znajdowała się latarnia. Podszedłem do okna wychodzącego na brzeg i skierowałem lunetę na dolinę.
      Nad lasem wisiała mgła - zimna, szara, wilgotna, opasująca wierzchołki karłowatych, powykręcanych drzew. Ich czarne konary splatały się ze sobą, jak palce sczepionych dłońmi zapaśników. Między nimi migały jakieś ciemne kształty, ale po ich locie widziałem, że to nie ptaki. Raczej nietoperze. Jakieś zło zagnieździło się w tym wielkim lesie... I po chwili zrozumiałem: to ja sam byłem tego sprawcą.
      Sprowadziłem to moją klątwą. Przekształciłem spokojną Dolinę Gamath w to, czym teraz była: w symbol mojej nienawiści do Eryka i tych wszystkich, którzy go otaczali i pozwolili mu zagarnąć władzę, pozwolili mu mnie oślepić. Nie podobał mi się ten las i patrząc na niego ujrzałem jasno, jak skrystalizowała się moja nienawiść, której sam nadałem ten kształt.
      Otworzyłem nowe wejście do prawdziwego świata. Gamath była teraz ścieżką przez Cienie. Ciemną i groźną ścieżką. Tylko Zło miało tędy dostęp. To było źródło "nieczystych sił", o których wspominał Rein, a które przyczyniały tyle zmartwień Erykowi. Poniekąd to dobrze, że go niepokoiły. Ale przesuwając lunetę nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że zrobiłem coś bardzo złego. W owym czasie nie wiedziałem, że jeszcze kiedyś ujrzę światło dzienne. Teraz, kiedy tak się stało, zrozumiałem, że otworzyłem drogę dla czegoś, co będzie bardzo trudno opanować. Cały czas poruszały się tam jakieś dziwne kształty. Zrobiłem coś, czego nikt nie zrobił podczas całego panowania Oberona: otworzyłem nową drogę do Amberu. I można się po tym spodziewać tylko wszystkiego najgorszego. Nadejdzie dzień, kiedy władca Amberu - ktokolwiek nim wtedy będzie - stanie wobec problemu zaniknięcia tej strasznej drogi. Wiedziałem to, patrząc na wytwór mojego bólu, gniewu i nienawiści. Jeśli kiedyś zdobędę Amber, będę musiał walczyć z własnym dziełem, co jest zawsze piekielnie trudną sprawą. Odjąłem lunetę, od oczu i westchnąłem. Co będzie, to będzie, pomyślałem. A tymczasem Eryk ma zapewnionych kilka bezsennych nocy.
      Przełknąłem szybko parę kęsów, przygotowałem łódkę, podniosłem żagle i wypłynąłem. Jopin o tej porze zwykle już nie spał, ale może i on nie lubił pożegnań.
      Skierowałem się na pełne morze, wiedząc, dokąd chcę się udać, ale nie wiedząc jak. Będę płynąć przez Cień i obce wody, ale to lepsze niż droga lądowa z czającym się wytworem mojej nienawiści.
      Wybrałem za cel ląd, który skrzył się prawie tak jak Amber i był niemal równie nieśmiertelny, ląd, który już nie istniał. Zniknął w Chaosie wieki temu, ale musiał gdzieś przetrwać jego Cień. Należało go tylko znaleźć, poznać i z powrotem uczynić swoim, jak to było dawno temu. Później, wsparty własną armią, dokażę w Amberze jeszcze jednego, nie znanego dotąd wyczynu. Nie miałem gotowego planu, ale przysiągłem sobie, że w dniu mojego powrotu ogień z dział wstrząśnie nieśmiertelnym miastem.
      Kiedy wpływałem do Cienia, podfrunął do mnie biały ptak moich pragnień i siadł mi na prawym ramieniu. Przytwierdziłem mu do nóżki podpisaną przez siebie wiadomość; "Przybywam" i puściłem go w niebo.
      Nie spocznę, dopóki nie wywrę zemsty i nie zdobędę tronu, i biada temu, kto stanie mi na drodze.
      Słońce wschodziło po mojej lewej ręce, wiatr dął w żagle i pchał mnie na szerokie wody. Rzuciłem przekleństwo na głowę Eryka i roześmiałem się.
      Byłem wolny i choć musiałem uciekać, to jednak dopiąłem swego. Obecnie stoi przede mną nowa szansa, o której marzyłem.
      Teraz podfrunął czarny ptak moich pragnień i siadł mi na lewym ramieniu. Napisałem drugą kartkę, przywiązałem mu do nogi i wysłałem go na zachód.
      Kartka głosiła: "Eryku, wrócę!" i była podpisana:
      "Corwin, władca Amberu".
      Demon wiatru pchał mnie na wschód od słońca.