Zelazny Roger - Dziewięciu Książąt Amberu - Rozdział 09

      Nie chcę się powtarzać, więc powiem krótko, że drugi rok był bardzo podobny do pierwszego, z tym samym finałem. Podobnie jak trzeci. Podczas drugiego roku Rein przyszedł do mnie dwukrotnie, przynosząc rozmaite dobra i plotki. W obu przypadkach zabroniłem mu pokazywać się więcej. Trzeciego roku przyszedł sześć razy, co drugi miesiąc - za każdym razem zabraniałem mu tego na nowo, choć z niekłamaną przyjemnością jadłem przyniesioną żywność i słuchałem jego nowin.
      Źle się działo w Amberze. Jakieś nieczyste siły przybywały z Cieni szerząc zniszczenie. Rozprawiano się z nimi, oczywiście. Eryk zachodził w głowę, skąd się brały. Nie wspomniałem nic o mojej klątwie, lecz później w samotności czerpałem radość z jej spełnienia.
      Random był nadal więźniem, jak i ja. Jego żona rzeczywiście się z nim połączyła. Pozycja reszty mojego rodzeństwa pozostała nie zmieniona.
      I tak przebrnąłem przez trzecią rocznicę koronacji mojego brata, gdy zdarzyło się coś, co niemal przywróciło mnie życiu.
      To coś...
      To coś pojawiło się pewnego dnia i wprawiło mnie w tak doskonały humor, że natychmiast otworzyłem ostatnią butelkę wina od Reina i ostatnie zaoszczędzone pudełko papierosów. Paliłem, pociągałem z butelki i rozkoszowałem się myślą, że jednak pobiłem Eryka. Gdyby się o tym dowiedział, oznaczałoby to mój koniec. Ale nie wiedział. Piłem, paliłem i upajałem się światełkiem, które mi zamigotało.
      Tak, światełkiem.
      Dojrzałem jasną plamkę gdzieś na prawo. Czy macie pojęcie, co to dla mnie znaczyło?
      Jak pamiętacie, odzyskawszy przytomność na łóżku szpitalnym dowiedziałem się, że kości zrosły mi się znacznie szybciej, niż się ktokolwiek spodziewał. Rozumiecie już? Zdrowieję w szybszym tempie niż inni. Wszyscy książęta i księżniczki Amberu są w pewnym stopniu obdarzeni tą właściwością. Przeżyłem zarazę, przeżyłem marsz na Moskwę... Regeneruję się prędzej i lepiej niż wszyscy inni. Nawet Napoleon zwrócił na to uwagę. Podobnie jak generał MacArthur. Tkanka nerwowa potrzebowała po prostu więcej czasu, żeby się odnowić, i tyle. Ta cudowna plamka światła na prawo oznaczała, że odzyskiwałem wzrok. Jak się okazało, było to zakratowane okienko w drzwiach celi.
      Moje palce powiedziały mi, że mam nowe gałki oczne. Trwało to trzy lata, ale się dokonało. To była ta jedna szansa na milion, o której mówiłem wcześniej; szansa, której nawet Eryk nie mógł przewidzieć z powodu zróżnicowanych możliwości poszczególnych członków rodziny. I na tym polu go pobiłem: przekonałem się, że mogę sprawić sobie nowe oczy. Zawsze wiedziałem, że mój organizm potrafi w stosownym czasie odnowić tkankę nerwową. Podczas wojny francusko-pruskiej otrzymałem postrzał w kręgosłup i zostałem częściowo sparaliżowany. Po dwóch latach to minęło. Żywiłem cichą nadzieję - przyznaję, że zwariowaną - iż może coś takiego stanie się i w tym przypadku, i moje wypalone oczy się zregenerują. I miałem rację. Sprawiały wrażenie zdrowych i całych, a wzrok powoli mi wracał.
      Ile czasu zostało do następnej rocznicy koronacji? Przestałem krążyć po celi i serce zabiło mi mocniej. W chwili gdy ktoś zauważy, że odzyskałem oczy, znów je stracę. Muszę więc uciec, zanim miną cztery lata.
      Ale jak?
      Do tej pory nie poświęcałem temu zagadnieniu większej uwagi, gdyż nawet gdybym wymyślił sposób na wydostanie się z celi, nigdy nie udałoby mi się ujść z Amberu - czy choćby z pałacu - bez oczu, bez niczyjej pomocy i bez żadnych szans na jedno czy drugie. Jednakże teraz...
      Drzwi celi były duże, ciężkie, okute mosiądzem, z malutkim zakratowanym okienkiem na wysokości półtora metra, żeby można było zajrzeć do środka, czy jeszcze żyję, gdyby kogokolwiek to obchodziło. Nawet gdybym zdołał wyrwać kratę, nie sięgnąłbym ręką do zamka po drugiej stronie. Na dole była tylko wąska szczelina osłonięta klapką, przez którą można było najwyżej wziąć pożywienie. Zawiasy znajdowały się po drugiej stronie albo między drzwiami a framugą, ale tak czy owak poza moim zasięgiem. Innych drzwi nie było.
      Nadal czułbym się jak ślepiec, gdyby nie nikłe, pokrzepiające na duchu światełko zza kratki. Zdawałem sobie sprawę, że nie odzyskałem jeszcze w pełni wzroku i że to musi potrwać, lecz i tak niewiele bym dojrzał w tych egipskich ciemnościach. Wiedziałem to, ponieważ znałem lochy pod Amberem.
      Zapaliłem papierosa chodząc od ściany do ściany, a potem oszacowałem swój dobytek pod kątem tego, co by mogło mi być pomocne. Miałem ubranie, materac i ile dusza zapragnie przegniłej słomy. Miałem także zapałki, ale szybko odrzuciłem myśl, żeby ją podpalić. Było mocno wątpliwe, aby ktoś przyszedł i otworzył drzwi. Już prędzej strażnik odpowiedziałby mi śmiechem, gdyby się w ogóle zjawił. Miałem jeszcze łyżkę, którą zwędziłem na ostatnim bankiecie. Chciałem wziąć nóż, ale Julian zauważył, że go biorę do ręki, i wyrwał mi. Nie wiedział jednak, że była to już moja druga próba i że zdążyłem przedtem wetknąć do buta łyżkę.
      Czy mogła mi się teraz do czegoś przydać?
      Słyszałem te historie o facetach wydłubujących tunel z celi za pomocą najnieprawdopodobniejszych rzeczy: klamerek od paska (którego nie miałem) - i tak dalej. Aleja nie mogłem tracić czasu na metody hrabiego Monte Christo. Musiałem być na wolności w ciągu paru miesięcy, w przeciwnym razie moje nowe oczy na nic mi się nie przydadzą.
      Drzwi były drewniane. Dębowe. Opasane czterema metalowymi paskami. Jeden biegł naokoło przy samej górze, drugi na dole, tuż nad szczeliną; dwa pozostałe z góry na dół po obu stronach zakratowanego okienka. Wiedziałem, że drzwi otwierają się na zewnątrz i mają zamek po lewej stronie. Jak pamiętałem z dawnych czasów, ich grubość wynosiła jakieś pięć centymetrów; starałem się przypomnieć sobie mniej więcej położenie zamka, co zweryfikowałem opierając się o drzwi i czując w tym miejscu opór. Wiedziałem, że są także zamknięte na zasuwę, ale to zmartwienie zostawiłem sobie na potem. Może uda mi się ją podważyć wsuwając trzonek łyżki między drzwi a framugę.
      Klęcząc na materacu wyryłem łyżką czworokąt w miejscu, gdzie powinien znajdować się w drzwiach mechanizm zamka. Później zabrałem się do pracy i nie ustawałem przez parę godzin, dopóki ręka nie odmówiła mi posłuszeństwa. Przejechałem paznokciem po powierzchni drzwi. Ledwo je zadrapałem, ale początek był zrobiony. Przełożyłem łyżkę do lewej ręki i dłubałem dalej, dopóki i ona nie zaczęła mnie boleć.
      Miałem nadzieję, że może Rein się pokaże. Byłem pewien, że uda mi się namówić go do oddania mi swojego sztyletu, jeśli go przycisnę. Nie pokazał się jednak, więc nadal mozolnie ścierałem drzwi łyżką.
      Pracowałem tak dzień po dniu, aż wyżłobiłem prostokąt głęboki na przeszło centymetr. Za każdym razem, kiedy słyszałem kroki strażnika, przesuwałem materac z powrotem do przeciwległej ściany i kładłem się na nim plecami do drzwi. Gdy strażnik odchodził, wracałem do roboty. Musiałem ją jednak na jakiś czas przerwać, choć z dużą niechęcią. Mimo że owinąłem dłonie kawałkiem materiału oddartym z ubrania, były całe w bąblach, które pękając odsłaniały żywe, krwawiące mięso. Byłem więc zmuszony dać im się wygoić, a ten czas postanowiłem przeznaczyć na zaplanowanie, co zrobię po wyjściu.
      Kiedy wydłubię już dostatecznie głęboki otwór w drzwiach, podniosę zasuwę. Łomot, jaki wyda spadając, sprowadzi prawdopodobnie strażnika. Ja będę już wtedy na zewnątrz. Parę kopniaków powinno wyłamać drzwi wokół zamka, a sam zamek może sobie zostać na miejscu. Stanę twarzą w twarz ze strażnikiem, który w przeciwieństwie do mnie będzie uzbrojony, lecz będę musiał go pokonać.
      Z jednej strony może działać ze zbytnią pewnością siebie myśląc, iż jestem ślepy, lecz z drugiej strony może też zachować pewną ostrożność, pamiętając, jak wkroczyłem do Amberu. Tak czy owak zginie, a ja zdobędę broń. Pomacałem prawy biceps i czubki moich palców niemal się zetknęły. Boże! Ależ byłem wychudzony! Ale nadal byłem księciem Amberu i nawet w tym stanie powinienem dać radę zwykłemu człowiekowi. Może sam siebie zwodziłem, ale musiałem spróbować.
      Jeśli mi się powiedzie, to mając miecz w ręku nie cofnę się przed niczym, żeby dotrzeć do Wzorca, a potem z jego centrum przeniosę się do dowolnego świata Cieni. Tam się wykuruję, powrócę do sił i tym razem nie będę się spieszył. Nawet gdyby miało mi to zająć całe stulecie, przygotuję wszystko do ostatniego szczegółu, zanim znów wyruszę na Amber. Ostatecznie byłem jego legalnym władcą. Czyż nie ukoronowałem się w obecności całego dworu jeszcze przed Erykiem? Mam więc słuszne prawo do tronu!
      Gdyby tylko można było przejść do Cienia prosto z Amberu! Nie musiałbym wtedy zawracać sobie głowy Wzorcem. Ale mój Amber stanowi centrum wszechrzeczy i nie tak łatwo się go opuszcza.
      Po jakimś miesiącu ręce mi się wygoiły i wkrótce po podjęciu pracy były znów całe w odciskach. Pewnego dnia, słysząc kroki strażnika, jak zwykle przesunąłem materac do przeciwległej ściany. Klapka skrzypnęła i mój posiłek przesunął się przez szczelinę. Zaraz też kroki się oddaliły.
      Wróciłem do drzwi. Nie patrząc na tacę wiedziałem, co zawiera: kromkę suchego chleba, garnek wody i w najlepszym razie jeszcze kawałek sera. Wróciłem do poprzedniego zajęcia. Byłem w nim na dobre pogrążony, gdy nagle usłyszałem za plecami zduszony śmiech.
      Odwróciłem się. Przy ścianie na lewo stał jakiś człowiek i chichotał.
      - Kim jesteś? - spytałem, a mój głos zabrzmiał mi w uszach jakoś dziwnie. Uświadomiłem sobie, że to pierwsze słowa, jakie wypowiedziałem od dłuższego czasu.
      - Szykujemy ucieczkę - odezwał się. - Próbujemy zwiać. - I znów zachichotał.
      - Jak się tu dostałeś?
      - Wszedłem.
      - Którędy? W jaki sposób?
      Zapaliłem zapałkę i choć zabolały mnie oczy, nie zgasiłem płomienia.
      Miałem przed sobą niewielkiego mężczyznę. Właściwie nawet zupełnie małego. Miał jakieś półtora metra wzrostu i był garbusem. Jego włosy i broda były w nie lepszym stanie niż moje. Jedyną wyróżniającą go cechą pośród tej zmierzwionej gęstwiny był długi, haczykowaty nos i czarne oczka, teraz zmrużone przed światłem.
      - Dworkin - powiedziałem.
      Znów zachichotał.
      - Zgadza się. A ty kim jesteś?
      - Nie poznajesz mnie, Dworkinie? - Zapaliłem drugą zapałkę i przysunąłem ją do twarzy. - Przyjrzyj mi się. Odejmij brodę i dodaj mi jakieś pięćdziesiąt kilo wagi. Wyrysowałeś mnie z całą dokładnością na kilkunastu taliach kart.
      - Corwin - powiedział w końcu. - Przypominam sobie, tak.
      - Myślałem, że nie żyjesz.
      - Żyję, żyję. Widzisz? - Zakręcił przede mną pirueta. - Jak się ma twój ojciec? Widziałeś go ostatnio? Czy to on cię tu wpakował?
      - Nie ma już Oberona - odparłem. - W Amberze rządzi mój brat Eryk, a ja jestem jego więźniem.
      - Wobec tego Ja mam pierwszeństwo, gdyż ja jestem więźniem Oberona.
      - Naprawdę? Nikt z nas nie wiedział, że ojciec wsadził cię do więzienia.
      Usłyszałem szloch.
      - Owszem - powiedział po chwili. - Nie ufał mi.
      - Dlaczego?
      - Powiedziałem mu, że wymyśliłem, w jaki sposób można zniszczyć Amber. Opisałem mu to, a on mnie zamknął.
      - Niezbyt to było miłe z jego strony.
      - Wiem - przyznał Dworkin - ale dał mi wygodne pomieszczenie i rozmaite rzeczy do eksperymentowania.
      Tylko że po jakimś czasie przestał mnie odwiedzać. Przyprowadzał ze sobą różnych ludzi, którzy pokazywali mi kleksy z atramentu i kazali układać o nich historie. To było nawet zabawne, ale pewnego dnia jeden kleks nie bardzo mi się spodobał i zamieniłem tego mężczyznę w żabę. Król się rozzłościł, kiedy nie chciałem go przywrócić do poprzedniej postaci. Teraz od tak dawna nikogo nie widziałem, że nawet byłbym gotów to zrobić. Raz...
      - Jak dostałeś się tutaj, do mojej celi? - spytałem ponownie.
      - Powiedziałem ci, wszedłem.
      - Przez ścianę?
      - Oczywiście, że nie. Przez ścianę Cienia.
      - Przecież żaden człowiek nie może przejść przez Cień w Amberze. W Amberze nie ma Cieni.
      - No cóż, uciekłem się do oszustwa - przyznał.
      - Jak to?
      - Narysowałem nowy Atut i przeszedłem przez niego, żeby zobaczyć, co jest po tej stronie ściany. Ojej! To mi przypomina, że nie mogę bez niego wrócić. Muszę narysować następny. Masz coś do jedzenia? I coś do pisania? I kawałek papieru?
      - Proszę, oto chleb - poczęstowałem go - a do tego kawałek sera.
      - Dziękuję, Corwinie - połknął je z wilczym apetytem, popijając całą moją wodą. - Teraz daj mi kawałek pergaminu i ołówek, bo muszę już wracać do siebie. Chcę skończyć czytać książkę. Miło mi było się z tobą zobaczyć. Szkoda, że Eryk cię uwięził. Wpadnę do ciebie jeszcze kiedyś na pogawędkę. Jak zobaczysz ojca, powiedz mu, żeby się na mnie nie gniewał, bo ja...
      - Nie mam ołówka ani pergaminu - przerwałem.
      - Coś takiego! To barbarzyństwo!
      - Wiem, ale też i Eryk ma barbarzyńskie zwyczaje.
      - A co masz? Wolę mój własny pokój od tego miejsca. Przynajmniej jest lepiej oświetlony.
      - Zjadłeś ze mną kolacje - powiedziałem - a teraz chciałbym prosić cię o przysługę. Jeśli ją spełnisz, przyrzekam, że zrobię wszystko, aby pogodzić cię z ojcem.
      - Co byś chciał?
      - Od dawna podziwiam twoją sztukę i jest coś, co bardzo chciałbym mieć namalowane twoją ręką. Czy pamiętasz latarnię morską w Cabrze?
      - Oczywiście. Byłem tam wiele razy. Znam nawet latarnika, Jopina. Grywałem z nim w szachy.
      - Przez całe swoje dorosłe życie marzyłem o tym, aby zobaczyć jeden z twoich magicznych rysunków tej wielkiej szarej wieży - ciągnąłem.
      - Bardzo wzruszająca prośba - odparł - a poza tym dość łatwa do spełnienia. Robiłem kiedyś wstępne szkice tej latarni, ale nigdy poza nie nie wyszedłem, zawsze była jakaś pilniejsza praca. Znajdę ci któryś z nich, jeśli sobie życzysz.
      - Nie, chciałbym mieć coś trwalszego, coś co dotrzymywałoby mi towarzystwa tutaj, w celi, i podtrzymywało mnie na duchu, a potem innych, którzy zajmą moje miejsce.
      - To pięknie, ale jak to wykonać?
      - Mam tu rylec - powiedziałem (łyżka była już dobrze wyostrzona) - i mógłbyś nakreślić obraz na tamtej ścianie, żebym patrzył na niego przed snem.
      Milczał przez chwilę, a potem rzekł:
      - Trochę tu ciemno.
      - Mam kilka pudełek zapałek i będę ci nimi przyświecał. Możemy nawet spalić trochę słomy, jeśli zajdzie konieczność.
      - Trudno to nazwać idealnymi warunkami do pracy...
      - Wiem, i bardzo cię za to przepraszam, wielki Dworkinie, ale to wszystko, czym dysponuję. Dzieło sztuki skreślone twoją ręką ze wszech miar umili mi moją nędzną egzystencję.
      Roześmiał się.
      - Dobrze więc. Ale musisz obiecać mi dość światła, żebym mógł potem naszkicować sobie drogę powrotną do siebie.
      - Zgoda - powiedziałem i przetrząsnąłem kieszenie. Miałem trzy pełne pudełka i resztkę czwartego. Włożyłem mu łyżkę do ręki i podprowadziłem go w stronę ściany.
      - Czy poznajesz, jakie narzędzie trzymasz? - spytałem.
      - To naostrzona łyżka, prawda?
      - Tak. Zapalę zapałkę, jak tylko powiesz, że jesteś gotów. Będziesz musiał się pośpieszyć, bo mam ich ograniczony zapas. Przeznaczę połowę na latarnię morską, a drugą połowę dla ciebie.
      - Dobrze - zgodził się i zabrał do roboty, kreśląc szybko na wilgotnym, szarym murze.
      Najpierw zrobił pionowy prostokąt jako obramowanie całości. Polem kilkoma zręcznymi kreskami zaczął wyczarowywać obraz latarni morskiej. Jakimś cudem, choć sam był pomylony, jego sztuka nic nic ucierpiała. Trzymałem zapałki na samym koniuszku, obśliniałem lewy kciuk i palec wskazujący i kiedy już mnie parzyły, chwytałem drugą ręką za zwęglony czubek, aby wypaliły się do samego końca.
      Kiedy skończyło się pierwsze pudełko, latarnia już była gotowa i Dworkin zaczynał pracować nad niebem i morzem. Zachęcałem go, jak mogłem, wyrażając zachwyt nad każdą kreską.
      - Wspaniałe, naprawdę wspaniałe - pochwaliłem go, gdy dzieło było już niemal skończone. Zmusił mnie jeszcze do zmarnowania następnej zapałki, żeby się podpisać. W drugim pudełku widać już było dno.
      - Teraz możemy podziwiać mój obraz - powiedział.
      - Jeśli chcesz się dostać do siebie - zauważyłem - to lepiej zostaw podziwianie mnie. Mamy zbyt mało zapałek, żeby się w tej chwili bawić w krytyków sztuki.
      Naburmuszył się trochę, ale przeszedł pod drugą ścianę i zaczął szkicować, jak tylko zapaliłem zapałkę. Narysował mały pokój, czaszkę na biurku, obok niej globus, wokół ściany pełne książek.
      - W porządku - oznajmił, właśnie kiedy odrzuciłem trzecie pudełko i zabrałem się za resztkę czwartego. Dokończenie rysunku kosztowało mnie jeszcze sześć zapałek, a podpis siódmą. Przy ósmej - zostały mi już tylko dwie - spojrzał na swoje dzieło, postąpił krok naprzód i już go nie było.
      Tymczasem zapałka sparzyła mnie w palce, rzuciłem ją na podłogę, zaskwierczala spadając na słomę i zgasła. Stałem dygocąc na całym ciele, pełen sprzecznych uczuć, gdy wtem znów usłyszałem jego głos i poczułem, że jest obok. Dworkin wrócił.
      - Coś mi przyszło do głowy - powiedział. - Jak chcesz podziwiać mój obraz, kiedy tu jest tak ciemno?
      - Nic nie szkodzi, nauczyłem się widzieć w ciemności - zapewniłem go. - Żyję w niej od tak dawna, że zdążyłem ją oswoić.
      - Rozumiem. Po prostu byłem ciekaw. Zapal światło, żebym mógł wrócić.
      - Dobrze - przystałem, wyjmując moją przedostatnią zapałkę - ale kiedy wpadniesz następnym razem, przynieś lepiej własną pochodnię. Ja będę już bez zapałek.
      Kiedy zniknął ponownie, odwróciłem się szybko i zanim zapałka zgasła, spojrzałem na latarnię morską w Cabrze. Tak, była w niej moc, czułem ją.
      Jednakże czy moja jedyna, ostatnia zapałka wystarczy? Nie, chyba nie. Potrzebowałem dłuższej chwili koncentracji, aby użyć Atutu jako furtki.
      Co mógłbym spalić? Słoma była zbyt wilgotna i mogłaby się nie zająć. To straszne mieć furtkę - drogę do wolności - tuż przed nosem i nie móc z niej skorzystać. Potrzebowałem ognia, który potrwa przez jakiś czas.
      Mój siennik. Był to zszyty kawałek zgrzebnego płótna wypchany słomą. Ta słoma powinna być suchsza, a i materiał powinien się zapalić.
      Uprzątnąłem połowę celi do gołego kamienia na podłodze. Później rozejrzałem się za wyostrzoną łyżką, żeby przeciąć nią poszwę. Zakląłem. Dworkin wziął ją ze sobą. Targając i szarpiąc rozerwałem siennik i wyciągnąłem ze środka suchą słomę. Zrobiłem z niej mały kopczyk, a płótno położyłem obok, żeby je w razie potrzeby dorzucić do ognia. Ale im mniej dymu, tym lepiej. Mógłby zwrócić uwagę przechodzącego strażnika. Nie było to na szczęście zbyt prawdopodobne, gdyż dopiero co dostałem jedzenie, a przynoszą mi jeden posiłek dziennie.
      Zapaliłem moją ostatnią zapałkę i najpierw podpaliłem puste już pudełko tekturowe, a kiedy się zajęło, przytknąłem je do słomy. Zatliła się i omal nie zgasła - była wilgotniejsza, niż myślałem, mimo że wyciągnąłem ją z samego środka materaca. Ale w końcu rozjarzyło się parę iskierek, a potem pokazał się płomień. Musiałem zużyć do tego celu dwa pozostałe puste pudełka po zapałkach, toteż dziękowałem w duchu Bogu, że nie wyrzuciłem ich do dziury kloacznej. Czwarte i ostatnie pudełko ściskałem w pogotowiu w garści, w lewej ręce trzymając poszwę siennika i wpatrując się intensywnie w rysunek.
      Kiedy płomienie poszły w górę, a ich blask ogarnął ścianę, skupiłem się na widoku latarni, wywołując w myśli jej obraz. Zdawało mi się, że słyszę w dali krzyk mew i czuję słony powiew wiatru na twarzy. Im dłużej patrzyłem, tym realniejszy stawał się widok przed moimi oczami. Nie odrywając wzroku od rysunku dorzuciłem do ognia poszwę - płomienie na moment przygasły, lecz zaraz wystrzeliły w górę.
      Ręka Dworkina nie straciła swoich magicznych właściwości, gdyż wkrótce latarnia morska wydawała mi się równie rzeczywista jak moja cela, a po chwili stała się jedyną rzeczywistością, a cela tylko Cieniem za moimi plecami. Usłyszałem plusk fal i poczułem ciepło popołudniowego słońca. Zrobiłem krok naprzód, lecz moja noga nie wylądowała w ognisku.
      Stałem na piaszczysto-skalistym brzegu małej wyspy zwanej Cabrą, na której znajdowała się duża, szara latarnia morska, wskazująca w nocy drogę statkom płynącym do Amberu. Nad moją głową krążyło stadko przestraszonych, wrzeszczących mew, a mój śmiech zlał się w jedno z szumem fal i swobodną pieśnią wiatru. Amber leżał czterdzieści trzy mile za moim lewym ramieniem.
      Uciekłem.



Strona główna     Indeks